Co znajdziesz w artykule?
Polscy rolnicy po raz kolejny biją na alarm. 17 lutego pod zakładami Animex Foods w Kutnie oraz pod ubojnią Rytel pod Łomżą odbyły się protesty rolników, którzy zwracają uwagę na nieustający import tuczników z Niemiec. Według nich, mimo wcześniejszych zapewnień zakładów o ograniczeniu importu, ciężarówki wciąż zwożą świnie zza zachodniej granicy. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z zagrożeniem dla krajowej produkcji? A może to kolejny etap wojny o ceny skupu trzody?
Polskie świnie na marginesie?
Janusz Terka, działacz rolniczej Solidarności, nie kryje oburzenia. Jak mówi, import miał być jednorazowy i stanowić jedynie 3% tygodniowego zapotrzebowania zakładu, tymczasem transporty z niemieckimi tucznikami nadal docierają do Kutna. Co więcej, wśród firm zajmujących się importem znajduje się polska spółka Europig z gminy Grabica, będącej jednym z głównych rejonów hodowli trzody w Polsce. Dla rolników jest to podwójny cios – nie dość, że krajowy rynek trzody kurczy się przez import, to jeszcze rodzime firmy przyczyniają się do marginalizacji polskiej produkcji.
Podobne obawy mają rolnicy z północno-wschodniej Polski, którzy przeprowadzili monitoring transportów do ubojni Rytel. Według nich, ciężarówki wiozące tuczniki z Brandenburgii świadczą o systemowym imporcie, który osłabia pozycję krajowych producentów.
Ekonomia vs. etyka
Sprawa importu tuczników nie jest wyłącznie kwestią emocji rolników. To brutalna walka o rynek i cenę skupu trzody chlewnej. Jak podkreślają rolnicy, każdy transport niemieckich świń pozbawia polskiego hodowcę szansy na sprzedaż swojej trzody. A tych transportów jest dużo. Efekt? Spadające ceny skupu, które sprawiają, że krajowa produkcja staje się coraz mniej opłacalna.
Z drugiej strony zakłady przetwórcze bronią się argumentami o konieczności utrzymania ciągłości produkcji i elastyczności zaopatrzenia. Import, ich zdaniem, pozwala na stabilizację rynku mięsa. Pytanie jednak, czy stabilizacja ta nie odbywa się kosztem polskich rolników?
Czy pryszczyca to realne zagrożenie?
Kwestia ekonomii to jedno, ale nie można zapominać o aspekcie zdrowotnym. Rolnicy obawiają się, że tuczniki przywożone z Niemiec mogą stanowić zagrożenie epidemiologiczne. Brandenburgia była jednym z regionów, gdzie wykryto pryszczycę, a choć ograniczenia zostały zniesione, nie ma pełnej pewności co do źródeł choroby. Brak transparentności w tej kwestii budzi poważne wątpliwości.
Nie sposób nie zauważyć, że w obliczu rosnącej świadomości konsumentów oraz coraz większej troski o bezpieczeństwo żywnościowe, import z regionów o podwyższonym ryzyku epidemiologicznym powinien być traktowany ze szczególną ostrożnością. Tymczasem, jak twierdzą rolnicy, nikt nie daje im gwarancji, że mięso trafiające na rynek jest w pełni bezpieczne.
Co dalej?
Protesty pod kutnowskim Animexem oraz ubojnią Rytel to kolejny sygnał ostrzegawczy. Polski rolnik czuje się coraz bardziej spychany na margines. Import nie jest problemem samym w sobie, ale jeśli odbywa się kosztem krajowych producentów, a przy tym niesie ze sobą potencjalne ryzyko zdrowotne, to trudno nie przyznać racji protestującym.
Niezależnie od dalszego rozwoju sytuacji, jedno jest pewne: polskie rolnictwo stoi na rozdrożu. Albo zdecydujemy się na ochronę krajowego rynku i wsparcie rodzimych hodowców, albo damy zielone światło dla dalszego rozregulowania sektora. Pytanie tylko, czy w dłuższej perspektywie Polska może pozwolić sobie na uzależnienie od importu? Rolnicy mówią „nie” i nie wygląda na to, by mieli szybko zmienić zdanie.